15 Liryth, 654 rok drugiej ery.
Biegł niczym szaleniec przez gęstwinę, w którą niewielu się zapuszczało. Przedzierał się przez plątaninę gałęzi, krzewów i korzeni wiekowych drzew desperacko szukając jakiegoś schronienia lub czegokolwiek co dałoby mu przewagę. Płuca paliły go żywym ogniem, mięśnie drżały z wysiłku, a oczy tylko dzięki magii widziały cokolwiek w gęstym mroku. Pokłady adrenaliny krążącej we krwi zaczęły się już wypalać, a mimo to brnął dalej. Na tyle szybko, na ile pozwalały mu rośliny. Na tyle szybko, by wciąż zostać przy życiu. I na tyle wolno, by słyszeć pogoń za sobą, by niemal czuć oddechy puszczonych za nim ogarów.
Atraviel zawarczał. Wciąż wściekły, wciąż zdeterminowany, by i tym razem ujść z życiem. Przyspieszył, choć jego ciało buntowało się przeciw temu. Nie zważał na rosnącą plamę krwi na płóciennej koszuli w miejscu, gdzie jego ciało przeszyła strzała. Nie wiedział nawet kiedy drzewiec sterczący z jego ciała ułamał się, otwierając ranę i nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Teraz musiał przeżyć.
Szczekanie. Tuż za nim. Skoczył w bok, mocniej ściskając rękojeść długiego sztyletu. Nie pomylił się.
Szczupły, zwinny kształt ułamek chwili później śmignął w stronę blondyna, warcząc triumfalnie. Pies był spory, a jego gibkie ciało składało się niemal wyłącznie ze stalowych mięśni. Płowa sierść jeżyła się na jego grzbiecie, a żółte ślepia odbijały promienie księżyca. Długie kły sięgnęły ramienia chłopaka. Rozdarły skórę i mięśnie. Mimo to drugą ręką wyprowadził cios. Długie, wąskie ostrze przeszyło czaszkę zwierzęcia, wbijając się w nią niemal po rękojeść.
Bestia targnęła się jeszcze w konwulsjach,, wydając z siebie bolesne zawodzenie. Po chwili jednak opadła bezwładnie. Małe zwycięstwo, choć gorzkie w smaku, by o pół kroku przybliżyć ściganego do ucieczki.
Znów biegł ile tylko sił starczyło w obolałych, drętwiejących kończynach. Kolejny nienawistny szczek przeszył powietrze. Tym razem nie jeden, a trzy. Atraviel zatrzymał się i odwrócił do ogarów. Te były ostrożniejsze. Zaczęły czaić się, okrążać go. Nie mógł na to pozwolić. Odetchnął głęboko, czując jak w jego ciele wzbiera żar. Ten sam żar zaczął wylewać się w następnej chwili z jego ciała paląc wszystko w zasięgu jego dłoni.
Zarośla zajęły się szybko, odgradzając uciekiniera od ścigających go bestii. Na jak długo? Tego nie wiedział. Znów więc ruszył biegiem, tym razem uciekając również przed żywiołem, który sam rozpętał. Jego ciało przeszył zimny dreszcz. Zbyt wiele magii zużył, zbyt wiele ciepła poświęcił. Kiedy jednak stanął na brzegu rzeki rwącej od wiosennych roztopów nie zawahał się ani chwili.
Zimne objęcia rzecznego nurtu zamknęły się wokół niego, wyciskając z jego płuc powietrze. Tylko nadzwyczajny wysiłek sprawił, że chłopak zdołał zaczerpnąć powietrza. Nie na długo jednak było to powodem do radości, bo słabe, zziębnięte kończyny nie były w stanie wyciągnąć go na powierzchnię po raz kolejny. Poczuł jak do jego płuc wlewa się woda sprawiając mu ból. Na chwilę zamarł, dał się nieść, bezwładny. Czuł, że przegrał tym razem. Jakaś część jego chciała się poddać, znaleźć spokój i ukojenie w bólu, które ofiarowała zimna toń. Inna jednak dalej widziała spienioną powierzchnię. Dalej pragnęła życia.
Instynkt przetrwania zwyciężył. Na tyle przynajmniej, by chłopak ostatkiem sił zaczerpnął jeszcze jeden haust powietrza, by jego drżące ramiona chwyciły rozpięte tuż nad wodą gałęzie. Gdy powoli przyciągał się do brzegu jego wzrok zaczęła już zakrywać mgła, ciałem targały silne dreszcze, a ból wrócił, tym razem z trudną do opisania mocą. Dał jednak radę. Opadł ciężko na rozmiękły lecz w miarę stabilny grunt, krztusząc się i próbując normalnie odetchnąć. Chciał wstać, iść dalej. Chciał... lecz nie potrafił tego zrobić.
Świat wokół Atraviela zawirował po raz ostatni, by zniknąć w zimnej ciemności.
*
Wystarczyło, że wzeszło słońce, by mieszkańcy Puszczy mogli wyczuć złowrogą aurę, zwiastującą nieszczęście. Wiatr niósł ze sobą przekleństwa w obcych językach, a echo okrzyków pogoni płoszyło zwierzęta. Las zawsze zdawał się opustoszały, jakby martwy, jednak co jakiś czas można było dojrzeć driadę przemykającą w cieniu drzew, czy usłyszeć pogodny trel ptaków, które starały się umilić innym mieszkańcom egzystencję. Od lat było wiadomym, że Puszcza umierała, mrok pochłaniał coraz większą powierzchnię, uniemożliwiając istnienie życia.
Nívë od rana czuł pewien niepokój, skłamałby gdyby stwierdził, że jego pogoda ducha i humor, który wokół siebie roztaczał, był jak najbardziej szczery. Jego mięśnie były dziwnie napięte, jakby przyszykowane do ucieczki, albo ataku w odwecie, by chronić to co najważniejsze. Przez całe ciało przechodziły bodźce o różnym natężeniu, sprawiając, że chodził poddenerwowany, nie będąc w stanie sprawnie poradzić sobie z reakcjami własnego organizmu.
Przerażał go jego własny cień, bez przerwy rozglądał się wokół, szukał czegoś, czego dostrzec nie mógł. Nie widział żadnych oznak tego, o czym już jutrzenka go informowała, jakby były to wróżby i obietnice bez jakiegokolwiek pokrycia. Przygotowywał się na to co miało nadejść, jednak uparcie wszystko odsuwało się od niego, a słońce zbliżało się ku linii drzew, pogrążając wszystko w przytulnej, bezpiecznej ciemności.
Paradoksalnie to właśnie nocą było tu najbezpieczniej. Nikt nie kłopotał istot z puszczy po zmroku, bojąc się zguby. Krążyły plotki o diablikach, które wabiły nikłym światełkiem przechodniów, by utopić ich gdzieś na bagnach. Oczywiście zdarzały się takie przypadki, w końcu istoty musiały się chronić przed obcymi. Las nie był przyjaźnie nastawiony do nowych, byli nieprzewidywalni, mogli tylko i wyłącznie zaszkodzić.
Nívë przyglądał się właśnie delikatnym listkom Alwy, młodym, delikatnie zazielenionym. Większą moc leczniczą miały starsze przedstawicielki gatunku, jednak zmagały się pewną chorobą, która pozbawiała je chlorofilu. Ich listki były pokryte żółtymi plankami, choć znacznie zmniejszyły się przebarwienia od ostatniego razu, gdy tu przebywał. Jak widać jego leczenie było skuteczne i już niedługo roślinność odżyje. Niestety ten problem nie tyczył się tylko roślin pokroju Alwa, jednak to one były w tym momencie najważniejsze.
Robił zapasy, spodziewając się właściwie wszystkiego. Trucizn, głębokich ran, poparzeń, odmrożeń. Nie wiedział jeszcze tylko kogo miałby uratować, czuł tylko, że ten ktoś jest niezwykle blisko. Wyczuwał jego magię, słyszał jego oddech i nierównomierne bicie serca. Wiedział, że gdzieś tu jest, tylko wciąż nie mógł go odnaleźć. Może było to zranione zwierze? Kryło się wśród liści, gałęzi, nie chcąc, by ktokolwiek je znalazł? Pokręcił przecząco głową, przeczesując kolejne tereny puszczy. Gdyby to było zwierzę, tutejsze, od razu by go wezwało,a gdyby mogło się ruszać - odnalazłoby go. Cieszył się ogromnym zaufaniem miejscowych stworzeń, więc od razu dostałby informację co się dzieje, a przeczucie szybko by zniknęło. Ono jednak uparcie dręczyło jego ciało, podświadomość kierowała go tylko w jej znanym kierunku. Nawet nie spoglądał pod nogi, znał w końcu każdy kamień, czy wystający korzeń tego miejsca.
- Gdzie on jest? - mruczał do siebie, masując palcami nasadę nosa. Jego głowa zaczęła ćmić delikatnym bólem, który przeszkadzał mu w zebraniu myśli. Im bliżej było zmierzchu, tym bardziej poddenerwowany chodził. Takie sytuacje zdecydowanie nie były na jego nerwy, kiedy wiedział, że dzieje się coś i nic więcej. Żadnych szczegółów.
Zatrzymał się gwałtownie przy brzegu rzeki, dostrzegając niewielką sylwetkę, skuloną na mchu, ledwo oddychającą. Podbiegł szybko do niej, rzucając obok płócienną torbę, w której trzymał wszystkie potrzebne składniki. Najpierw trzeba było opatrzyć rany poszkodowanego. I wygrzać go. Postanowił, dotykając dłonią zmarzniętego ciała. Zrobił pobieżny przegląd uszkodzeń, by zająć sie na miejscu ranami najbardziej wymagającymi uwagi. Resztą zajmie się u siebie, kiedy jego życie nie będzie zagrożone, a przetransportowanie nieznanego osobnika, nie pogorszy tylko jego stanu.
Rozerwał koszulę chłopaka, nie przejmując się czymś tak prozaicznym jak niszczenie cudzego mienia. Wyjął płynnym ruchem strzałę z jego boku i przyłożył resztki materiału, uciskając ranę, by zatamować krwotok. Przyciągnął do siebie torbę posługując się jedną ręką, by nie przerywać ucisku i wyjął z niej najpotrzebniejsze przedmioty.
Samo szycie, bandażowanie, nakładanie maści przeciwbólowych i leczniczych zajęło mu niezliczoną ilość czasu. Nie był w stanie określić jak długo siedział nad jasnowłosym człowiekiem, opatrując dokładnie każdą z jego ran. Jego postanowienie, że dokończy leczenie u siebie zniknęło gdzieś w głębi lasu, całkiem zapomniane. Nívë wpadł w trans, nie mogąc przestać uleczać poranione ciało. Było w gorszym stanie niż się spodziewał. Gdyby chłopak był wyłącznie istotą ludzką, umarłby z wyziębienia i wycieńczenia organizmu. Ten jednak kurczowo trzymał się życia, nie zbudzając się nawet przy wbijaniu raz za razem grubej igły w jego skórę. Wykonywał wszystko mechanicznie, nie odczuwając zmęczenia, chłodnego wiatru, ani głodu. Dopiero gdy skończył jego ciało na nowo zaczynało odbierać jakiekolwiek bodźce. A najsilniejszym z nich była senność.
Okrył dokładnie młodego człowieka zwierzęcą skórą, która zwykle służyła Nívë za pelerynę. Była ciepła, a zarazem lekka, więc nie będzie ciążyła na opatrzonych ranach. Sam położył się obok chłopaka, czuwając w razie gdyby przebudził się i zerwał świeżo założone szwy. Musiałby wtedy poskładać go na nowo, więc lepiej żeby był gdzieś w okolicy. Jeszcze raz się upewnił, że nie pominął żadnego skaleczenia, po raz kolejny napoił chłopaka, przykrył szczelnie, by już w spokoju położyć się na mchelnym podłoży i zaznać nieco snu. Jego natura nie pozwalała mu na zamartwianie się na zapas, dlatego skoro coś ma się dziać - niech dzieje się jutro.
16 Liryth, 654 rok drugiej ery.
Pierwszym, co powoli i z mozołem przedarło się do świadomości Atraviela, był ból. Na początku słaby, przytłumiony, przypominający bardziej odrętwienie, z każdą chwilą jednak przybierający na sile, pulsujący. Z trudem przypomniał sobie ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Był w Gandi. Wioska była nieduża, ale nie było tu widać takiej biedoty jak na skrajach gór. Można by uznać, że wręcz przeciwnie. Wszystko tu było zadbane i na swój sposób przyjemne. Dzieciaki biegające z psami po upstrzonych kałużami, piaszczystych drogach. Solidne domy, kryte grubą strzechą, choć niektóre wiekowe, to naprawiane z wprawą i troską. Świeżo skopane ogrody warzywne, w których kiełkowały pierwsze wczesne rośliny. Ludzie także zdawali się przyjaźni. Zwracali się do siebie uprzejmie, bez dystansu tak charakterystycznego miejscom, w których panował strach i niepokój. Nawet na niego spoglądano raczej z ciekawością, niż jawnym brakiem zaufania i wrogością. Nawet jeżeli jego oblicze skrywał kaptur płaszcza.
Blondyn miał się tam spotkać z kimś, kto mógł znać jego ojca. Tak przynajmniej wskazywały stare listy, które znalazł w jego rzeczach. Trop był wątły, miejscowość, imię, kilka wskazówek, ciepłych słów mogących świadczyć o zażyłości. Chłopak miał jednak tylko tyle. Nic więcej. Musiał spróbować. Musiał się przekonać czy jego ojciec jeszcze żył i czy to co spisał w swoim dzienniku było prawdą.
We wsi poszukiwania nie przyniosły jednak rezultatu. Tak jak się tego obawiał mężczyzny, o którym mowa była w listach, nikt tu nie wiedział od wielu lat. Nikt też nie miał pojęcia dokąd ów mężczyzna się udał. Znów nic. Porażka. Jedna z wielu tego dnia...
At siedział na brzegu rzeki zastanawiając się nad tym co teraz zrobić. W którą stronę się odwrócić, dokąd iść. Jego twarz owiewał ciepły, wiosenny wiatr. Nawet jednak on czy łagodne promienie słońca nie zdołały poprawić jego nastroju. Dojście tutaj było jego jedynym planem, jedynym pomysłem. Miał nadzieję, że znajdzie tu choć kilka odpowiedzi lub, że przynajmniej zdoła obrać inny kierunek, że będzie wiedział gdzie i czego jeszcze szukać. Nie miał teraz nic. Nie miał domu, rodziny ani nawet celu.
Zaalarmował go hałas. Niespodziewany plusk wody. Spiął się automatycznie, skoczył na równe nogi gotów rzucić się do ucieczki lub obrony, wyczulony już od dawna na wszystko co mogło stanowić potencjalne zagrożenie. Odkąd nauczył się chodzić musiał umieć się i schować. Jego matka ukrywała go przed światem, bo takich jako on łapano i niewolono, a był to los gorszy nie raz niż śmierć.
Jego czujne oczy spoczęły na nierównej, wzburzonej tafli wody. Coś tam było. Nieduże dłonie, młócące z desperacją, by utrzymać ciało na powierzchni. Wykrzywiona strachem buźka, próbująca zaczerpnąć powietrza. Skacząc do wody At nie miał pojęcia, że tego samego dnia i on będzie walczył o życie w zimnej toni rzeki.
Chłopak wyciągnął dziecko na brzeg. Maluch nie oddychał, a wątłe serduszko zwolniło, by po chwili przestać bić. Atraviel zrobił wtedy to, co uważał za słuszne i co okazało się największą tego dnia głupotą. Próbując ruszyć serce chłopca i wypompować ciecz z jego płuc rozgrzał swoje dłonie. Szybki impuls magii przelał się w ciało chłopca dając jego sercu siłę na kolejne uderzenie i następne. Dziecko wykrztusiło wodę i głośnym płaczem obwieściło, że jego życiu nic już nie zagraża.
At odsunął się gwałtownie widząc nadbiegającą kobietę. Zaczerwienioną dłoń schował za siebie. Szybkim krokiem odszedł, chwycił płaszcz i zarzucił go na siebie, chcąc czym prędzej zasłonić twarz, jasne blond włosy i błękitne oczy, rzadkie wśród ludzi.
Niewiasta płakała, dziękując i tuląc wystraszonego wciąż chłopczyka. Spoglądała na blondyna z wdzięcznością. Nie minęło dużo czasu, a zaproponowała mu schronienie. Oferując ciepło paleniska i ciepły posiłek.
Kolejny błąd... Atraviel dał się skusić. Pozwolił by pragnienie chwili wytchnienia i spokoju uśpiło jego czujność. Od kilku miesięcy tułał się sam, nie zatrzymując nigdzie zbyt długo, najczęściej nie pozwalając sobie na to, by ktokolwiek go choćby dostrzegł. Omijał także gospody, a żywił się tym co udało mu się złapać lub okazjonalnie ukraść. Spał najczęściej na gałęziach drzew, gdzie był bezpieczny przed dzikimi zwierzętami, a także wzrokiem ludzi, którzy z rzadka dostrzegają to co znajduje się ponad ich głowami. Ciepło ognia i pełny brzuch okazały się początkiem końca. W jednej chwili siedział spokojnie, a jego ciężkie powieki opadały spokojnie w słodkiej drzemce, a w następnej pan dom, w którym gościł liczył, monety podczas gdy jego małżonka na przemian błagała i przepraszała, a trzech uzbrojonych po zęby łowców próbowało go związać.
Chwycił w pośpiechu swą torbę i sztylet, i zwinnie wyskoczył przez okno. Uzbrojeni mężczyźni wybiegli z chaty za nim. Jeden z nich napiął łuk, strzała trafiła celu.
Resztę Atraviel pamiętał jak przez mgłę. Komendę, ujadanie psów, krzyki, zapadający zmrok, strach i wściekłość. W końcu zimną toń wody i ból... Dużo bólu.
Chłopak gwałtownie otrząsnął się z resztek snu i poderwał na równe nogi. Zawył przy tym z bólu, bo świeżo zszyte rany dały mu się we znaki, a obolałe ciało buntowało się przeciwko gwałtownym ruchom. Mięśnie drżały, serce kołatało w piersi, a krew w żyłach szumiała nieprzyjemnie.
Chłopak gwałtownie otrząsnął się z resztek snu i poderwał na równe nogi. Zawył przy tym z bólu, bo świeżo zszyte rany dały mu się we znaki, a obolałe ciało buntowało się przeciwko gwałtownym ruchom. Mięśnie drżały, serce kołatało w piersi, a krew w żyłach szumiała nieprzyjemnie.
- Nie ruszaj się. Tylko pogorszysz swój stan - usłyszał. Jego oczy spoczęły na sporej sylwetce, zdecydowanie ludzkiej, jednak pozbawionej szczegółów i niemal bez kolorów. Zamrugał gwałtownie na próżno jednak gdyż przyszło mu właśnie płacić za nadużywanie magicznych zdolności. Nie wiedział gdzie jest jego broń, wątpił także, że byłby w stanie efektywnie jej używać. Ucieczka na oślep też nie wydawała się najlepszym pomysłem. Mógł tylko próbować skoncentrować zamglony wzrok na obcym i spięty do skoku czekać na jego ruch, mając nadzieję, że zdoła jakimś cudem i tym razem się wybronić. Tyle przeszedł, tylko po to, żeby znów stanąć oko w oko z kolejnym zagrożeniem.
- Spokojnie - rzucił Nívë łagodnie, rozkładając przy tym ręce. Ruch tylko jednak zaalarmował blondyna i ten cofnął się o krok, zaciskając pięści.
- Nie dam się związać i sprzedać - warknął At starając się wyczuć co jest za nim i czy zdoła uciec. Miał marne szanse, naprawdę marne. Ból, słabość i problemy ze wzrokiem zdecydowanie komplikowały sprawę.
- Opatrzyłem cię tylko...
- Za wpół martwych kiepsko płacą, co? - zakpił chłopak przerywając starszemu mężczyźnie.
Na chwilę zapadła cisza. Pełna napięcia i gorączkowych rozmyślań. Oboje zastanawiali się co dalej, co się stanie i jak zareaguje drugi.
- Naprawdę nie chcę cię skrzywdzić - Nívë podjął kolejną próbę porozumienia się z rannym. - Znalazłem cię tutaj, nie związałem. Teraz uspokój się, bo znów zacząłeś krwawić. Trzeba to obejrzeć, sprawdzić, czy szwy nie puściły.
Druid nie poruszył się jednak. Stał spokojnie, czekając na ruch chłopaka, starając się go nie spłoszyć.
- Skoro nie jesteś łowcą niewolników to kim? I czego chcesz? - padło.
- Jestem Nívë, opiekuję się tą puszczą. I niczego od ciebie nie chcę. Tylko ci pomóc. Nic więcej...
Atraviel zastanawiał się gorączkowo nad tym co usłyszał. Nie miał podstaw, żeby ufać obcemu, czy wierzyć w choć jedno jego słowo. Nie miał jednak zbyt wielkiego wyboru. Nie, póki jego ciało było tak słabe jak teraz. W tym stanie nie dałby sobie rady sam. Czekałaby go pewna śmierć. Los, który mógł mu zgotować jego "wybawiciel" mógł być oczywiście o wile gorszy, ale istniał cień szansy, że mówił prawdę, że chciał pomóc lub, że przynajmniej trafi się okazja do ucieczki nieco później. Rozluźnił się i zwalczył chęć ucieczki, gdy czarnowłosy mężczyzna podszedł do niego i delikatnie dotknął skóry wokół rany po strzale. Druid okazał się zdecydowanie wyższy i bardziej barczysty niż w pierwszej chwili się wydawał. Przez ułamek sekundy At bardzo żałował, że pozwolił mu się zbliżyć, ku jego zaskoczeniu nie stało się jednak nic. Nie nadszedł żaden cios, ból.
- Dokąd idziesz? - spytał blondyn, gdy Nívë odwrócił się i zaczął odchodzić.
- Do swojego domu. Możesz iść ze mną, jeśli chcesz - wyjaśnił i ruszył dalej.
- Nie... nie mogę - wymamrotał chłopak niechętnie przyznając się po kilku krokach do swojej niemocy. Przed oczyma błądziły mu głównie szaro-zielone plamy, gdy spoglądał na ścianę lasu przed sobą. - Słabo widzę. Musisz... mi pomóc... trochę.
Pięknie napisany rozdział. Woah, czuję się trochę zaskoczona, bo cudów się nie spodziewałam (przepraszam, przepraszam, do wszystkiego tak podchodzę, więc się nie obraź). Naprawdę, jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńNa razie nie poznałam bohaterów zbyt dobrze (co się dziwię, skoro to dopiero pierwszy rozdział ._.), ale przy kolejnych rozdziałach możesz liczyć na bardziej dogłębną opinię.
Mimo tego, że przyszłam tu z okazji Howrsowych, wiem, że zagoszczę na dłużej, bo to po prostu bardzo dobre opowiadanie. Widzę, że rozdziałów jest dziesięć - mam nadzieję, że są podobnej długości do tego, bo inaczej szybko skończę i będę się zastanawiała co dalej. A tego nie chcę, bo to czasami doprowadza do kilkugodzinnych przemyśleń. :|
Jestem zerowym autorytetem i znawcą, więc wątpię, żeby ta opinia cokolwiek wniosła, ale mam nadzieję, że choć trochę zmotywowała Cię do dalszych działań. Lecę czytać dalej 8)
Uznajmy, że jestem zalogowana jako Insolent (to nie tak, że zapomniałam hasła do Google i przy okazji do Bloggera, nieeee).
Łł. Jednak nie jestem totalnym bezmózgowcem i udało mi się zalogować. Jestem dumna. :')
Usuń:) Roxy12345
OdpowiedzUsuńjuż to lubię naprawdę wielkie brawa dla osoby która to napisała :)
OdpowiedzUsuńkociaola
Opowiadanie na naprawdę wysokim poziome, czemu w ogóle się nie dziwię. Najbardziej zachwyciły mnie opisy przeżyć wewnętrznych bohaterów - to nie było zwykłe ,,On uciekał, drugi pomógł''. Nie, tutaj dało się w stu procentach wczuć w rolę uciekającego, przerażonego Atraviela, który jednak walczył do końca, oraz w niepokój Nive - aż sama w pewnym momencie miałam ochotę wstać i łazić po pokoju z niewyjaśnioną obawą, oczekując czegoś, o czym jeszcze nie mam pojęcia. Zabieram się za drugi rozdziałek - postanowiłam, że co najmniej jeden dziennie przeczytam, choćby się paliło C:
OdpowiedzUsuń